Jesienne ucztowanie?

 

Co jemy latem i jesienią? Przypomnę ciiichutko, NIC KWAŚNEGO,  SUROWEGO I ZIMNEGO!!!!! Nie wierzycie? No dobra, próbujcie :) Trochę jednak pomarudzę.

Jesienią zbieramy plony, nie tylko w ogrodzie czy na działce. Rozliczamy się również z tego, jak traktowaliśmy nasze ciało latem. Robimy bilans strat i zysków.  Gdy mamy na sumieniu niezłą, letnią swawolę, radzę zawczasu wziąć się w garść i doprowadzić do dobrej kondycji. Będzie jak znalazł na jesienne słoty, zimowe chłody i karnawałowe rozpasanie.

Czym się ratujemy, gdy się pojawią i będą nasilać objawy niedogrzania, wychłodzenia jelit, żołądka, śledziony, zaśluzowania płuc, oraz wiele niedyspozycji związanych z niesprawnością wątroby i niedoczynnością funkcji należących do elementu  ognia!!! (potrójny ogrzewacz i osierdzie) jak i narządów tego elementu serce i  jelito cienkie, zwane naszym drugim mózgiem?

Mogą pojawić się typowe grypowe niedomagania, takie jak katar, kaszel, temperatura, biegunka, zaparcia, niestrawność, ale też dłużej trwające osłabienie, bóle stawowe, mięśniowe, bóle rąk, ramion, karku, stóp. Gdy po takiej dłuższej niedyspozycji, pojawią się problemy z krwią, oznacza to, że zimno i niedoczynność dotknęła również nerek! A to już nie przelewki.

Trzeba się naprawdę starać, aby wiedząc czym jest dla nas letnie (od maja do sierpnia) ładowanie akumulatorów energią słońca, a wnętrza energią ognia naszych potraw, aby mając w nosie uważność, powściągliwość i dyscyplinę, doprowadzić siebie  do ruiny.

Kochani, nasze życie na Ziemi, to ciągłe wybory, ciągła uważność, powściągliwość i dyscyplina. Olewanie tego, to też przecież wybór. Trzeba jednak patrzeć na skutek naszego wyboru, uczyć się przewidywania i odpowiedzialności. Szukać i rozpoznawać przyczyny problemów. Gdy tego nie zrobimy, problemy się pogłębią.

A ratujemy się właśnie powściągliwością, dyscypliną i jeszcze raz dyscypliną! To właśnie dzięki niej, usuwamy przyczyny złego samopoczucia, czy schorzenia, a leczenie, to już sama przyjemność :)

Bo leczymy się i dowartościujemy zawsze gotowanym, ciepłym i pysznym jedzonkiem. Będzie to; rosół, rosół z kaszą, z ziemniakami, z ryżem, miksowanki jarzynowe na rosole, zimówki kochane, duszeniny mięsno/warzywne. Nie zapominamy oczywiście o naszej herbacie TLA CI, o naszej kawie z przyprawami i miodem, o miodzie, imbirówce, kilerce, czosnku, jajecznicy na cebuli. Zapominamy zaś o słodyczach, owocach, surówkach, sokach, wodzie! lodach, itd, itd…

A co jadłyśmy na kursie, tym i tamtym? Widzę, że dziewczyny narobiły Wam smaku :) W sumie nic specjalnego. Podzielę się jednak ciekawym odkryciem. Zrobiłam zupę cebulową na rosole. Mimo, że cebulę miałam wybraną i długo gotowaną – po starannym zmiksowaniu jej – pływały w zupie i zostawały na języku małe cebulowe piórka. Bardzo tego nie lubi mąż. Więc zupę przelałam przez sitko a pozostałość piórkową z sitka w małym naczyniu, ponownie zmiksowałam. Zrobiła się z tego gęsta aksamitna papka którą dolałam do zupy. Zupa zyskała na smaku, miała konsystencję kremu.

No i ta wołowina, niebo w gębie. Odpowiedni kawał mięsa (dojrzały antrykot), odpowiednio zaprawiony, odpowiednią ilość godzin trzymany/duszony w niskiej temperaturze, jest tak smakowity, delikatny i kruchy, że nabiera się łyżką lub szarpie palcami a mięso rozpływa się w ustach. Do niej jakieś tam jarzynki, nic specjalnego. Podałam sałatkę z buraczków i połówki pieczarek, smażone na maśle z czosnkiem niedźwiedzim i do tego pyrki z wody. Kompotu nie podano :)

Po za tym, dziewczyny były zainteresowane moim przyrządzaniem makaronu do gulaszów. Oczywiście, używam wyłącznie makaronu Czanieckiego. Ma najlepszy smak i strukturę po ugotowaniu. Jest miękki a jednocześnie kruchy, daje dużą przyjemność w gryzieniu, no i się nie rozkleja. Ponieważ często gotuję wstążki, ale nigdy al dente – gdyż zależy mi na tym, aby moim łakomczuchom i mnie, jednak gluten nie zalegał zbyt długo – a do miękkości, więc chcąc podać makaron przyzwoicie wyglądający i pyszniutki, czynię co następuje; 50dag makaronu wstążki gotuję z dodatkiem ćwierć łyżeczki kurkumy, łyżki oleju, łyżeczki imbiru i łyżki soli, po ugotowaniu hartuję zimną wodą, odcedzam i przekładam, jeszcze gorący ponownie do garnka, dodaję łyżkę masła, posypuję białym pieprzem lub czarnym lub cayenne i ewentualnie solą lub warzywkiem, mieszam kilka razy kopyścią a gdy już gorąc pozwoli, wkładam czyściutką swą dłoń i mieszam delikatnie, rozprostowując wstążki i maśląc je z lubością. Przyznam, że jest to fajne zajęcie :)  Makaron tak dowartościowany/domaślony można jeść garściami, my się jednak (z trudem)  powściągamy. Spróbujcie tak sobie pomaślić i napiszcie kiedy włączyło się czerwone światełko :)

To na razie tyle, idę spać, paaaaaaa!